Nothing Special   »   [go: up one dir, main page]

wtorek, 22 grudnia 2020

Prawie jak maszyna dziewiarska

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

 Pan Mąż zażądał swetra. Niby nie natrętnie, nie na już, w końcu widział, że robiłam inne rzeczy i po co mu był w lecie sweter, ale wspominał o nim na tyle często, że w sierpniu pojechaliśmy samochodem do e-supełka, bo tylko tam była dostępna wełna w kolorze strażackiego samochodu. Bułgaska Horce, przekręcony szorstki singiel przędziony razem z trawą. Pan Mąż pokazał mi zdjęcie ze swetrem, jakiego pożądał. Na zdjęciu był przystojny młodzian w akrylowym swetrze zeszywanym z ciętych kawałków. Szczególnie zachwycił Pana Męża kołnierz: stójka do ucha przyszyta z podwójną listwą do dekoltu V. Dziurki na guziki oczywiście cięte. Sweter był chyba w dziesięciu wygenerowanych fotoszopem kolorach. Na żadne kompromisy w sprawie kołnierza Pan Mąż nie chciał iść. Na moje jęki, że nie wiem jak to zrobić odpowiadał fochem, że on chce taki i już.

Przekręcony singiel dawał w ściegu pończoszniczym próbkę krzywą jak jasna cholera. Za to pomylony podwójny ściągacz wychodził świetnie i na taki ścieg się zdecydowałam. Druty nr 4 dawały nadzieję, że ciuch powstanie w jednym sezonie. Próbka ujawniła jeszcze, że kolor puszcza. Uprany kawałek był znacząco jaśniejszy niż kłębek. Jakoś trudno mi to było rozliczyć, ale dobra, biegła w liczeniu Danka pomogła i ledwo skończyłam zielonego dla Marii zabrałam się za strażacką Horce. Dziergałam, dziergałam, dziergałam, kłębki tanie jak barszcz się kolejno kończyły, ale starczyło, wydziergałam na czas i porę i jest! Jeszcze tylko guziki z magicznego pudełka - zawsze znajdują się w nim jakieś pasujące guziki - i metalowy znaczek, i metka.


Pod choinką Pan Mąż go przymierzy. Nawet na tym zdjęciu wygląda mniej kaprawo niż chiński, cięty akryl ze szwami kołnierza na wierzchu.

Ktoś inny pisnął kiedyś cichutko, że chciałby mieć szalik. Taki dłuuuuugi. Zorientowawszy się miejmy nadzieję skutecznie w preferowanych kolorach zaopatrzyłam się w kłębek stosownej Luny. Luna ostatnio straciła metraż na rzecz grubości. Zatem druty nr 5, francuz i ponad 2,5 metra Baktusa jest gotowe.




Miejmy nadzieję na sukces.

Mój ulubiony weterynarz łakomie patrzył na moją kolorową czapkę. Tę z koralikami. Dała bym mu ją, ale te koraliki... Zatem dostał własną, większą, dłuższą, z odciskami psich łapek. Jest w końcu Psim Doktorem.


A ja dostałam pod choinkę Alicję, która się przewróciła i potłukła. Nic sobie nie połamała, ale do STOCERu ją pogotowie na RTG zawiozło. I teraz mam co robić niekoniecznie na drutach. Trzeba było opanować odwodnienie, cukrzycę, co się ciut rozhulała, zrobić niejaki porządek z lekami branymi chyba ostatnio jak popadnie. Na szczęście w domu są dwie oddane pielęgniarki:


No i tak. Nie mam pracowni, nie mam gabinetu i nawet nie mam się gdzie przekimać jak już padnę na nos. I własnego komputera też nie bardzo mogę używać. Zatem Pan Mąż oddał mi swojego przechodzonego laptopa i klikam ten wpis z salonu pod choinką.




Z okazji  Bożego Narodzenia szczęścia dla wszystkich! Za darmo! i niech nikt nie odejdzie skrzywdzony.


środa, 25 listopada 2020

Wiwat dresówka!

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Latem uszyłam sobie z dwóch dresówek kolorowe i bardzo wygodne tuniki. Jak radzi Jan Leśniak  w książce Jak Szyć odrysowałam formę od dzianinowej bluzki, która na pewno we wszystkich obwodach jest na mnie dobra i powieliłam tę bluzkę jako tuniki. Maszyna do szycia doskonale dała radę temu surowcowi, wdanie centymetra czy dwóch naddatku to w takiej tkaninie małe miki. Układa się to dobrze, nie gryzie, nie śmierdzi, dobrze się pierze i tylko schnie trochę długo. No i takie kolorowe sztuki trzeba suszyć na lewej stronie, żeby nie wypłowiały. 

Jesienią zaczęłam myśleć o czymś z rękawami. W międzyczasie zwiedzałam internetowe sklepy z tkaninami, i tych drukowanych dresówek znalazłam masę. 

Na pierwszy ogień poszła zielona. Materiału kupiłam trochę mało i trzeba było sztukować rękawy. Nic mi to nie przeszkadza, bo to robocza bluza domowa. wygodna, miła i no to co z tego że posztukowana?


Grunt że ma na sobie ten wzór. No ach i och.

Kolejnej dresówki było więcej. W dawnych czasach z takiej ilości uszyłabym sukienkę co najmniej do kolan. Ale dawniej to było dawniej, a teraz jest teraz. Posłużyłam się wykrojem z Burdy na sukienkę tkaninową. Po wpadce z Liściastą Pierwszą pomierzyłam siebie i części wykroju. Ja według Burdy to 48, sukienka miała największą opcję 44. Dodałam jej 4 cm na szerokość, zredukowałam długość, dołożyłam za to wielkie kieszenie w szwach. Na wszelkie przydasie. To, że damskie ubrania w większości pozbawione są kieszeni uważam za skandal. Spieszyłam się, bo dresówka wołała do mnie syrenim głosem. I mam to:


Trzecią dresówkę cud wypatrzyłam nie pamiętam gdzie. Kupiłam słuszną ilość, bo od razu wiedziałam co ma z niej być. Otóż pod koniec lata na wystawie sklepu z ciuchami polskich projektantów zamajaczył mi jakiś niebywale kolorowy rękaw stłoczonej na wieszaku wśród innych sztuk sukienki. Kolory były takie, że pobiegłam z ciuchem do przymierzalni, na pierwszy rzut oka nie bardzo było widać co to właściwie jest. Wiotki wiskozowy dżersej nie ujawniał za wiele. Dopiero po nałożeniu na siebie zobaczyłam, że to model życia. Pokazuje to co jest ok, czyli biust i kostki u nóg oraz szczupłe ręce, chowa starannie wszystko inne. Drugi raz w życiu zakochałam się w ciuchu z wystawy.



I ten właśnie ciuch postanowiłam odtworzyć metodą Leśniaka z dresówki. Prosto nie było, bo wiskozowy dżersej żył własnym życiem i nie chciał zdradzać sekretów. Zaatakowałam go centymetrem i geometrią, to się poddał i zdradził. Jeszcze było trochę kombinowania z ułożeniem wzorków na częściach stroju, i wczoraj, bez żadnych walk i wydziwiania uszyłam sobie Średniowieczną!



No i w końcu oficerki mają coś do towarzystwa. Da się w tym chodzić, tylko proszę czytelniczki o jakiś patent na niespadanie rajstop z okrągłego brzucha.

Napomknęłam, że drugi raz zakochałam się w ciuchu z wystawy. Pora tu wspomnieć o pierwszym razie. Było to w sklepie Wallis. Zobaczyłam ją na manekinie i przepadłam i kupiłam. Kupiłam, bo pasowała na mnie teoretycznie. Wszystko było dobrze, poza wcięciem w talii. Mogłam ją nosić jedynie w gorsecie i kilka razy nałożyłam. Jest zupełnie plastikowa, z poliestrowego dżerseju, jest w niej zimno, robię się mokra po kilku minutach w jej towarzystwie. No ale wygląda. To jedyny ciuch, który trzymam ze względów sentymentalnych:


Dziś wyglądam w niej żałośnie, opina się strasznie, ale jakoś nie wyrzucam, bo ten wzór, te kolory. Ale krój ramion i dekoltu jest absolutnie bezbłędny.



piątek, 13 listopada 2020

W doborowym towarzystwie

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Cztery lata temu zrobiłam to zdjęcie 


Moja bardzo kochana Kretka zbiera się za tęczowy most. Umarła 12. listopada i zostawiła nas absolutnie niepocieszonych. Wprawdzie jej dusza, jak to z psami bywa została z nami, ale terierzego ciała brakowało nam tak bardzo, że nim minął tydzień zamieszkała z nami roczna Frania.

Biedna, płacząca po nocach Frania. Śliczna i miła, niedotykalska, nie bawiąca się niczym i z nikim, umęczona bólem i mimo to łagodna choć mocno wycofana. Zrobiliśmy co się dało,wysterylizowaliśmy, wyrwaliśmy chore i pokruszone zęby, zoperowano biedne biodra, nauczyła się chodzić na krótszych teraz nóżkach, co jakiś czas powtarza rehab w wodnej bieżni. Nie dręczę jej nadmiernym pielęgnowaniem sierści, które w przypadku Cairna polega na rwaniu na żywca futra. Ją już dostatecznie w życiu bolało, jej więcej bólu nie potrzeba.


Taki kosmaty Ewok z absolutnie najpiękniejszymi oczami jest w sam raz. Kiedy zaczyna przypominać kopę słomy, a tylnych nóg prawie nie widać staje na stoliku, w 20 minut wyskubuję to, co lekko wyłazi, czego nie trzeba przemocą rwać, uszy, pupę i stopki ogarniam nożyczkami i niech sobie Frania wygląda jak chce.

Bajka przybyła do nas w przepisowym wieku 9 tygodni. Jest urocza, wesoła, radosna i próbowała rozruszać Franię. Frania się nie dawała. Zatem Bajka rozruszała mnie. To ja turlam się z nią po dywanie, ja szarpię z nią linkę z supłami, ja biegam z piłeczkami. Nie jest bardzo wymagająca, ale codziennie muszę chwilę w parterze spędzić. Źle mi to nie robi.



 

Bajka nie jest pieskiem wystawowym, ma nie tyle zębów co trzeba. Dla mnie to bez znaczenia, ale dla sędziego na wystawie to by był powód do skreślenia jej jako psa hodowlanego.  W przepisowym wieku dostała pierwszej cieczki. I kiedy po tj cieczce upłynął stosowny czas i pora była na sterylkę, Baja dostała drugiej cieczki. Po czterech miesiącach. Z czego wynikało, ze trzy razy do roku będą takie atrakcje. Na dodatek podczas tej cieczki cały brzuszek pokrył się zaropiałymi krostami. A po cieczce nastąpiła ciąża urojona z takim mlekotokiem, że wytwórnię psich serów można było otworzyć. W Jastarni oprócz spacerów zwalczaliśmy tę ciążę urojoną. I w końcu po stosownym odczekaniu można było psinę wysterylizować. Zabieg poszedł gładko, ładnie zniosła narkozę wziewną (ha, cairny znane są z trudności przy wybudzaniu z narkozy, na anestezjologu przy znieczuleniach nie warto oszczędzać) i w stanie znacznie lepszym niż zwykle odebrałam ją z kliniki, do domu poszła na własnych nogach w trzy godziny po zabiegu.



Zjadła, napiła się, wysiusiała i... następnego dnia był zupełny dramat. Nie chciała jeść, nie chciała pić, zaczęła wymiotować. Jakoś nas w tych pandemicznych czasach w klinice między innymi pacjentami upchnęli. Nawodnili, dali masę leków w zastrzykach, żeby się ich wyrzygać nie dało. A ona dalej smutna i ledwie ciepła.

Okazało się że winien był kubraczek pooperacyjny. W tym kubraczku Bajka zachowuje się jak kot oklejony taśmą klejącą. Pełna rozpacz, dyskomfort i odmowa jedzenia, picia, poruszania się i jakiejkolwiek aktywności. Zdjęłam jej kubrak. W końcu w kilka minut nie da rady rozlizać szwu na brzuszku. Bajka się otrzepała, z ulgą umyła sobie sikawkę i rozciągnąwszy się jak długa przytuliła się do mnie na kanapie. O żadnych tabletkach i czopkach przeciwbólowych, rozkurczowych i przeciwwymiotnych nie było już więcej mowy. Pies uznała, że jak nie ma tego strasznego ubranka, to nic jej nie jest i żyje sobie dalej zadowolona. Nici chirurgicznych z czterocentymetrowego nacięcia pozbędziemy się w poniedziałek. Przy szwie pies nie gmera.

Co do utrzymania jej fryzury to chyba dam sobie spokój. Bajka ma inne futro niż Frania, miększe i nie dające się łatwo wyrwać. Była raz u groomera na ręcznym skubaniu i nawet się udało, ale czy ja wiem? To futro nie rośnie w nieskończoność, osiąga pewną długość i już. Teraz chłodno się robi, ona jak udowodniła, żadnych sweterków nie będzie tolerowała. Poczekamy z tym do wiosny. Teraz tylko czesanie i głaskanie. I łapki, pupa i uszy nożyczkami.

A co z Franią? Niespodzianka! Ostatnio zaczęła dziarsko chodzić po meblach. Jak prawdziwy cairn śpi na oparciu kanapy. Bawi się z psami, niewiele, ale się bawi. Śpiewa coraz częściej, dziś sama wskoczyła Tomkowi na kolana. Zaczepia mnie domagając się pieszczot, daje się głaskać po plecach i nawet widziałam jak radośnie wije się brzuchem do góry na kanapie! Biega bardzo szybko i jest cholernie łowna. Prawie codziennie przynosi mi jakąś mysz. Polując dziewczyny działają w tandemie. Niesprawna Frania jest znacznie szybsza od zdrowej jak ćwik Bajki!




Jesień to zdecydowanie pora teriera, na tych zdjęciach dziewczyny są w bezpiecznym otoczeniu, w innych miejscach biegają ze smyczami przy obrożach, żeby można je było złapać. W szale polowania głuchną na mnie kompletnie.

I to jest moje doborowe towarzystwo.

 



niedziela, 1 listopada 2020

Sweter z innej epoki

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Jakiś czas temu dopadłam w ulubionym sklepie kilogram cienkiej, zielonej wełny. Niektóre prastare motki miały nawet banderole o skąpej treści: Semi-penteado cor solida shetland pura la virgem. I cała kolumna znaczkiem woolmarka. Stemplowane numery koloru i seria barwienia już spłowiały. Znaczy wełna 100% z nieznanej, południowoeuropejskiej owcy. Możliwe, że portugalska. Vintage.

Tyle, że zielona. A mnie z zielonym solo nie całkiem po drodze. Wełna leżała i czekała na ochotnika nosiciela. I się doczekała. Koleżanka sąsiadka z domku w sąsiedztwie narzeka na chłodne wieczory, ceny gazu opałowego i kocha zielony. Zatem przedstawiłam jej dwie próbki, jedną robioną wełną pojedynczą, a drugą podwójnie. Ta podwójna się spodobała. Sweter na chłodne wieczory miał być długi za d..., prosty, bez żadnych ozdóbek i z rękawami możliwie kryjącymi dłonie. Zrobiłam wyliczanki na raglan robiony od góry ale z dobrym podkrojem szyi i wyszło z tych obliczeń, ze to będzie szybka robota. No bo co to jest przód na sto oczek samymi prawymi? pestka i pikuś, tydzień roboty, niewiele więcej niż skarpetki. Trochę się przeliczyłam. Trzeba było ostro tych podwójnych nitek pilnować, aby się nie rozdwajały i nie umykały z drutów.

Zabrał mi 10 dni i wygląda jak z poprzedniej epoki. Z tej konkretnie, kiedy na drewnianych nartach w skórzanych butach i wełnianym swetrze bez żadnych funkcyjnych kurtek śmigało się po zaśnieżonych stokach. Prawie sam stoi. Jest gęsty, zwięzły, waży 800 gram i nie ma nic wspólnego z dzisiejszymi miluskimi, mięciuśkimi, dziurawymi i spadającymi z ramion wyrobami swetropodobnymi.

 

Tu kolor pokazany jest najdokładniej. Na innych zdjęciach aparat się chyba pogubił. Tu widać również jego rozmiar. W trakcie roboty byłam nieco zagubiona, bo sweter nie chciał mieć nic wspólnego z wyliczeniami z próbki. Dopiero po solidnej kąpieli w Perwoolu i pobycie w wirówce okazał się zgodny z założeniami.

Długaśne mankiety można zawinąć

Albo odwinąć, jak wola.

Podkrój jest bardzo porządny, mimo że dziura na głowę niespecjalnie szeroka. Widocznym gumkom od stanika i ramiączkom koszulek mówimy stanowczo NIE.



Jedyną ozdobą jest ten zielony znaczek ze wzniosłym oświadczeniem. Jak się nie będzie podobać, to sobie go właścicielka odpruje. I chwilowo mam dosyć swetrów z lat pięćdziesiątych. Takie dzierganie to ciężka fizyczna praca. Zwłaszcza wywijanie niemal kilogramową płachtą przy robieniu rękawów metodą magic loop. Ale kolana mi nie marzły, trzeba przyznać że grzeje że uch. 

No to teraz pora na sweter dla Pana Męża. Czerwony jak strażacki samochód. Wełna nabyta w e-supełku już latem czeka w tapczanie, a Pan Mąż drobi nogami, mimo, że niby wcale nie muszę się z tym spieszyć.

sobota, 31 października 2020

Uniknąć zarazy

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Nim covid19 rozszalał się na dobre zdążyliśmy wyskoczyć na pięć dni nad morze. Do Jastarni konkretne i było pięknie. Żadnych zielonych, dmuchanych krokodyli, żadnych kur zjeżdżalni, żadnych parawanów.

Po takiej plaży to można iść i iść. Oglądać muszelki, kamyki i patyczki. A wiatr rozwiewa futerko.

Nikomu pies nie przeszkadza.

Ani dwa psy.

Kierunek Jurata. Morze ma taką magnetyczną siłę, że terierom ani przez myśl nie przyszło dać dyla do lasu, gdzie są dziki i inna zwierzyna.

Portowa 8 i kino Żeglarz.

W sezonie tego domu zupełnie nie widać. Zawsze stoi przed nim wielki biały namiot z ciuchami. Na szczęście teraz namiotu nie było.

Łóżko w hotelowym apartamencie było bardzo wygodne.

Port. Widzieliśmy go z hotelowego okna.


Odwiedziłam wszystkie ulubione miejsca, najadłam się pyszności w hotelowej restauracji i zaczęłam robić sweter dla koleżanki. Ale ponieważ piszę ten post drugi raz, bo poprzednia wersja uleciała w kosmos, to o swetrze będzie kiedy indziej.


sobota, 3 października 2020

Panna Wodna

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

W końcu jest gotowa. 


Dłubałam ją cztery miesiące. Sama nie mogę uwierzyć, że zabrała mi caluśkie lato i ciut ciut, ale w końcu ją mam. Rozmiar ma świetny,  leży znakomicie i ma doskonałą długość. Widać że kobieta nosiciel ma długie, zgrabne nogi a to co powinno być schowane jest schowane. Niestety Pan Mąż jest już w pracy i choć siedzi w sąsiednim pokoju jest dla mnie jako fotograf zupełnie niedostępny. Selfik w lustrze nie jest rozwiązaniem. Poczekam z fotką, aż jakaś koleżanka się zlituje.

Pierwotnie zamierzałam zrobić ten sweter tylko z łusek, takich jak są na jego dole. Taki wzór znaleźć można w książce Knitting Colour, structure and design Alison Ellen. Po pierwsze jednak rzecz powstawała piekielnie szeroka, po drugie szału z tymi łuskami dostawałam. Zbierane po środku kwadraty były łatwiejsze do ogarnięcia  bo zbiera się w co 2 rzędzie zawsze, i zwęziły potężny kształt. Pani Ellen musiała mieć podobne doświadczenia, bo w książce Knitting stich-led design zamieszczona jest wersja z górą swetra wykonaną kwadratami ściegiem ściągaczowym. Brzeg dekoltu zrobiłam tak, jak proponowała projektantka, dwukolorowym, elastycznym ściągaczem, to nie jest niestety prosty corrugated rib. Opis tego ściągacza jest bardzo krótki i prosty. Zwodniczo prosty. Nim wpadłam jak to się robi minęło sporo czasu i było trochę prucia. Ale listwa faktycznie jest po każdej stronie innego koloru:


Zachomikowane w szufladzie zapinki nadały się akurat. projektantka niczym nie wykończyła swojego swetra z przodu ani na rękawach. Rękawy wręcz zostawiła wąsate, ze sterczącymi czterema rogami każdy. Nie podobało mi się to ani ani. Dorobiłam uzupełniające trójkąty i wykończyłam rzecz I cordem.


 

Oczywiście większość uroku swetra robi wełna. Także tym razem wykorzystałam motki sierotki Dundagi 6/1, z którymi nie wiadomo co było robić. Jednemu wróżyłam już przyszłość jako surowcowi na psie kabaciki ombre modne w niektórych kręgach. A tu sprawdził się doskonale. Założeniem moim było użyć tylu ile się da kolorów wody. Jest nawet kolor morskiego dna w płytkiej części portu w Jastarni, to ten żółtawy.

W czasie roboty na bieżąco wkręcałam końce nitek w nabierane rzędy, więc wykańczanie polegało na obcięciu ogonów. Gdyby ktoś chciał je chować zaszywając, to biedny był by to człowiek. Dundaga pod tym względem jest wdzięczną wełną, puchnie w praniu, łatwo się podfilcowuje i nic z niej się nie wysmykuje i nie wyłazi. Po prawdzie sprucie źle zrobionego elementu nie jest takie łatwe.

Mimo że zgromadziłam zapasik włoczki na podobne wyroby dam sobie z tym chwilowo spokój. Trzeba teraz ukoić nerwy czymś, co da się zrobić szybko. Gdzie można się rozpędzić i lecieć na czwartym biegu. W kolejce stoją i trąbią dwa swetry, pułk skarpetek, kilka czapek. Wszystko w okrążeniach i bez żadnych ogonów do chowania.

Pan Mąż wyszedł z jaskini i zrobił to. Nie przeczę, że w programie edycyjnym wyciągnęłam sobie nieco nogi.






poniedziałek, 21 września 2020

Koniec lata

Od samjutkiej pracy zgłupiał pan Ignacy

Nie dało się jednak tak zupełnie samotnie wysiedzieć na d.. Zaczęliśmy już na siebie szczekać, co jest w naszym wypadku dowodem już nie zmęczenia a wyczerpania. Podarowaliśmy sobie tydzień w Lanckoronie w połowie września. Dzieci wróciły już do szkoły, pensjonaty opustoszały i tacy jak my ( ktoś w Jastarni obrazowo się wyraził kiedyś "dziadowo przyjechało") odważyli się wychylić nos w pandemicznych okolicznościach i zażyć krótkich, okrojonych wakacji.

Tadeusz jest piękny jak zawsze, tylko nieco bardziej pusty. Tylko kilka osób mieszkało w dużym przecież pensjonacie, nie było tłoku.

Z powodu pandemii usunięto obrusy, aby można było po każdym posiłku dezynfekować stół w jadalni.


 


Panienkom się w Tadeuszu bardzo podobało. Zapoznały się zaraz z najmłodszym psem gospodarzy, Felkiem i razem dokazywali wokół domu. Staruszek Tofik czasem się pokazywał na zewnątrz, ale w gonitwach młodzieży nie uczestniczył, jest już głuchy jak pień i łaknie spokoju.


Po ścieżkach na Górze Lanckorońskiej też się wyspacerowały, niestety szybko nam udowodniły, że mają fantastyczny węch. Znalazły w try miga kuchenny śmietnik - gdzieś to w końcu trzeba wyrzucać, za zamczyskiem jest kompostownik- i obficie raczyły się odpadkami. Nic w tym wegetariańskim pożywieniu nie ma złego poza smrodem. Po dwukrotnym kąpaniu psów pod pompą zarobiły na smycz do końca pobytu. Tego zapachu nikt ze zdrowym nosem by nie zniósł po raz trzeci.

Jak zwykle zabrałam sobie za dużo zabawek. wełna, kredki, aparat fotograficzny, książki. Wszystko na jeden tydzień. Zrobiłam sobie czapkę i komin. pół czapki powstało jeszcze w samochodzie w drodze tam. Z powrotem dłubałam bez przekonania szarą skarpetę w zygzaki. Owszem, jestem przeciw homofobii, ale ten wybór kolorystyczny odpowiadał by mi w każdych okolicznościach politycznych. Jeśli ktoś ma coś przeciw tęczy to niech pertraktuje z Panem Bogiem, żeby ją usunął z nieba.


Lanckorona to naprawdę niewielka wioska z piękną architekturą. Ma poza tym niezwykłą jak na Polskę cechę: w Lancloronie jest ładnie. Po prostu ładnie. Przed ładnymi domami są ładne kwiaty, na ładnym rynku są ładne ławki i latarnie i nie widać tam nic paskudnego, plastikowo pokracznego i obmierzłego. Są tam aby dwa sklepy i chyba ze dwie czy trzy kawiarnie, żadnych budek z badziewiem, oczy odpoczywają po zjechaniu w bok z drogi na Bielsko Białą pełnej reklam, hurtowni i ogrodowych ozdób. 

Dwa warsztaty ceramiczne produkują ładne rzeźby, kubeczki, pamiątki.

Łoś na ścianie kawiarni Arka
Tego niedźwiedzia pilnującego miski z wodą Bajka bardzo się wystraszyła.
Oznaczenie toalety...

I wnętrze toalety. 

No i wróciliśmy. I dalej męczę Pannę Wodną, która zabrała mi niemal cztery miesiące ciągłego dłubania. Robienie dużej rzeczy z małych elementów jednak wymaga samozaparcia. Nie mogę się rozpędzić, bo co chwila albo odwracania albo koniec kwadracika. Za to nauczyłam się robić na drutach elementy bez odwracania robótki, w lewo i w prawo. W prawo robię "po angielsku" w prawo jestem thrower, w lewo picker. jeszcze trochę czasu muszę Pannie Wodnej poświęcić, ale już niedługo, jeszcze z sześćdziesiąt kwadratów i będzie.



I kończą mi się wybrane na nią Luny więc sukces już niedaleko. W kolejce czekają dwa pilne swetry dwa szale, getry i niekończąca się parada skarpet.