Synnöwe Solbakken/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Synnöwe Solbakken |
Podtytuł | [Dziewczę ze Słonecznego Wzgórza] |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Naukowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów – Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Synnøve Solbakken |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W jakiś czas po tych wszystkich zajściach, siedzieli Guttorm i Karen w świetlicy w Solbakken i czytali sobie wzajem ustępy z nowych książek, przywiezionych z miasta. Byli rano w kościele, albowiem była to właśnie niedziela. Potem zrobili mały spacer po polach, by zobaczyć jak wyglądają zasiewy i rozważyć, które kawałki roli mają na rok przyszły ugorować, a które zasiać trzeba będzie. Szli od jednej działki do drugiej i stwierdzili z zadowoleniem, że posiadłość poprawiła się w ich rękach w stosunku tego co objęli po ojcach.
— Bóg jeden wie, co się z tem stanie, gdy nas zabraknie! — rzekła Karen.
Wówczas zaproponował jej Guttorm, by wrócili do domu i poczytali trochę, gdyż czytanie to najlepsza rzecz na odpędzenie złych myśli.
Gdy jednak przejrzeli nowe książki, zauważyła Karen, że stare są lepsze.
— Ludzie odpisują ciągle wszystko ze starych książek i to coraz gorzej! — powiedziała.
— Jest w tem trochę prawdy! — odparł Guttorm. — Sämund powiedział mi dziś w kościele, że w dzieciach odnaleść można z łatwością rodziców.
— Tak, widziałam! — powiedziała Karen. — Dużo mówiłeś dzisiaj z Sämundem.
— Sämund, to człowiek rozsądny!
— Tylko za mało, zdaje mi się, dba o Pana Boga!
Guttorm nic na to nie odrzekł.
— Gdzie się podziała Synnöwe? — spytała.
— Jest w swojej izdebce.
— Byłeś przed chwilą u niej.... cóż z nią słychać?
— Hm... tak sobie...
— Czemuś ją zostawił samą?
— Ktoś do niej przyszedł...
— Któż taki?
— Ingrid Grunlinden.
— Myślałam, że jest jeszcze na hali!
— Dzisiaj właśnie wróciła do domu, by matka mogła iść do kościoła.
— Tak... nareszcie się pokazała...
— Ma bardzo dużo zajęcia...
— Innym też roboty nie brak, a znajdują czas iść tam dokąd należy!
Guttorm znowu nic na to nie odrzekł. Po chwili ozwała się Karen:
— Wszyscy z Grunlinden byli dziś w kościele z wyjątkiem Ingrid.
— Towarzyszyli wszyscy Torbjörnowi, bo po raz pierwszy od czasu wyzdrowienia był w kościele.
— Nieszczególnie wygląda!
— Lepiej, niż się wszyscy spodziewali. Ja sam się dziwię, że z tego wyszedł cało.
— Drogo opłacił swój wybryk!
Guttorm patrzył przez chwilę przed siebie.
— Jeszcze taki młody... zauważył.
— Więc to ma być wytłumaczeniem? — zawołała. — Nie, on nie ma charakteru! Nie można mu zaufać!
Guttorm oparł łokcie o stół, wziął do ręki książkę i zaczął czytać. Ale udawał tylko, bo po chwili odezwał się:
— Mówią, że całkiem przyjdzie do zdrowia!
Teraz Karen wzięła również książkę.
— To bardzo dobrze! — odrzekła. — Chłopak śliczny, coprawda. Niechże mu Bóg da opamiętanie!
Czytali przez czas jakiś, nakoniec Guttorm obrócił kartkę i powiedział:
— Uważałaś, że ani razu na nią nie spojrzał?
— Zauważyłam to. Siedział, jak trusia, póki nie wyszła.
Kilka minut trwało milczenie, potem ozwał się Guttorm:
— Myślisz, że o niej zapomni?
— Byłoby to najlepsze!
Guttorm czytał dalej, żona także, obracając kartkę po kartce.
— Nie podoba mi się, że Ingrid tak długo u niej wysiaduje! — ozwała się Karen.
— Synnöwe nie ma prócz niej innego towarzystwa!
— Ma nas!
Guttorm spojrzał na żonę.
— Nie trzeba być dla niej tak surowym!
Żona milczała chwilę, potem rzekła:
— Nie zabraniałam jej wcale przychodzić!
Guttorm zamknął książkę, wstał i wyjrzał oknem.
— O... Ingrid odchodzi właśnie.
Ledwo to posłyszała, Karen wyszła szybko ze stancji. Guttorm stał długo w oknie, potem obrócił się i zaczął chodzić po izbie. Gdy żona wróciła, zatrzymał się.
— Tak jest, jak myślałam! — powiedziała. — Synnöwe siedziała i płakała. Gdym weszła, udała, że szuka czegoś w szufladzie. Nie chciała, bym widziała jej łzy!
Potem dodała, potrząsając głową:
— Do niczego ta cała przyjaźń z Ingrid.
Zaczęła przyrządzać wieczerzę, ustawicznie wchodząc i wychodząc. Właśnie, gdy jej nie było, weszła Synnöwe. Oczy miała czerwone od płaczu. Przeszła tuż obok ojca i spojrzała mu w oczy. Potem siadła przy stole i wzięła do rąk książkę. Po chwili położyła ją i spytała wchodzącej matki, czy może jej pomóc.
— I owszem! — odrzekła Karen. — Praca jest najlepsza na wszystko.
Synnöwe nakryła stół, stojący blisko okna. Ojciec, chodzący dotąd po izbie, przystąpił właśnie do okna i wyjrzał:
— Owies, położony od deszczu, podnosi się, jak widzę!
Synnöwe stanęła obok niego i wyjrzała. Zwrócił się ku niej, ale w tej chwili matka była obecną, przeto pogładził ją tylko zlekka po włosach i znów rozpoczął przerwaną wędrówkę.
Jedli w milczeniu.
Modlitwę przed i po posiłku odmawiała zawsze matka. Gdy skończyli, zaproponowała, by czytali i śpiewali hymny i uczynili tak.
— Słowo boże to wielkie błogosławieństwo! — powiedziała do córki, patrząc na nią, aż Synnöwe spuściła oczy ku ziemi.
— Teraz opowiem wam historyjkę! — oświadczyła Karen. — Każde słowo jest w niej prawdą i może przysporzyć korzyści tym, którzy się zastanowią nad jej treścią.
Odchrząknęła i zaczęła:
— Za moich młodych lat żyła w Haugu dziewczyna, wnuczka pewnego uczonego starego człowieka.. Wziął ją do siebie, gdy była mała, by mu była osłodą i pociechą starości i oczywiście nauczył ją słowa bożego i wpoił dobre obyczaje. Pojmowała wszystko łatwo i uczyła się pilnie, tak, że niebawem wyprzedziła wszystkie inne dzieci. W piętnastym roku życia umiała czytać, pisać i rachować, umiała też na pamięć wszystkie swoje szkolne książki i dwadzieścia pięć rozdziałów Pisma Świętego. Pamiętam wszystko, jakby to było wczoraj. Wolała siedzieć nad książką, niż tańczyć, przeto bardzo rzadko widziano ją w miejscach rozrywek, a najczęściej przebywała w pokoju dziadka, zastawionym od powały mądremi książkami. Zazwyczaj, gdy ją ktoś zagadnął znienacka, nie wiedziała o co idzie, bo myślami była daleko. Wszyscy mówiliśmy sobie: O, gdyby to można posiadać choć połowę tego rozumu, co Karen Haugen!
Ponieważ miała odziedziczyć majątek dziadka, przeto zgłaszał się niejeden konkurent do jej ręki. Ale nie chciała żadnego. Właśnie w tym czasie przybył do Haugu z uniwersytetu syn miejscowego pastora. Nie bardzo mu się wiodło z egzaminem, gdyż lubował się raczej w wesołem życiu studenckiem, niż w nauce, a w czasie ostatnim zaczął nawet pić.
— Miej się przed nim na baczności! — powiedział jej dziadek. — Długo przestawałem z ludźmi inteligentnymi i zauważyłem, że mniej zasługują na zaufanie od naszych chłopów.
Karen powodowała się zawsze radami dziadka i gdy tylko spotkała syna pastora, schodziła mu zawsze z oczu. Ale nie dawał jej spokoju, tak, że niebawem spotykała go na każdym kroku.
— Czego chcesz! — powiedziała mu raz. — Nic ci z tego nie przyjdzie!
Ale on nie dawał za wygranę, tak, że nakoniec musiała wysłuchać jego oświadczyn. Był to rzeczywiście przystojny chłopak. Ale kiedy jej powiedział, że żyć bez niej nie może i w łeb sobie strzeli, uciekła przerażona. Chodził koło domu, gdzie mieszkała, stał nocami pod jej oknem, ale nie chciała mu się nawet pokazać. Powtarzał ciągle, że się zabije, ale Karen przekonała się, że to czyste gadanie. Nakoniec popadł w straszne pijaństwo.
— Wystrzegaj się, dziewczyno! — powtarzał dziadek. — Wszystko to są sztuczki djabelskie!
Pewnego dnia znalazł się w jej pokoju, a nikt nie wiedział, jak się to stać mogło.
— Przychodzę zabić cię! — powiedział.
— Dobrze! Uczyń to, jeśli ci nie brak odwagi! — powiedziała.
On zaczął płakać i rzekł, że w jej mocy jest uczynić zeń porządnego człowieka.
— Czy porzucisz trunek na pół roku? — spytała.
I przez sześć miesięcy nie tknął wódki.
— Czy wierzysz mi teraz? — spytał.
— Uwierzę ci, jeśli na pół roku wyrzekniesz się wszystkich rozrywek towarzyskich i gier.
Tak uczynił.
— Czy mi teraz wierzysz? — spytał znowu.
— Uwierzę ci, gdy wrócisz na uniwersytet i dokończysz swych nauk teologicznych!
Uczynił i to i po roku wrócił, jako wyświęcony kapłan.
— Czy wierzysz mi teraz? — ponowił pytanie.
— Muszę słyszeć przedtem kilka twoich kazań.
— Uczynił, jak chciała. Wygłosił wspaniałe kazanie, mówił o własnych występkach, wykazywał, jak łatwo poprawić się każdemu, byle tylko chciał zrobić początek i dowodził, jak ogromną potęgą jest słowo boże.
Potem stanął znowu przed Karen.
— Teraz wierzę — powiedziała mu, — że będziesz żył wedle słów twoich. A ze swojej strony zawiadamiam cię, że jestem zaręczona z moim kuzynem Andrzejem Haugenem i następnej niedzieli ogłosisz sam nasze zapowiedzi.
Na tem skończyła matka. Synnöwe z początku nie bardzo słuchała opowiadania, ale potem chwytała z ciekawością każde słowo.
— I na tem koniec? — spytała żywo.
— Koniec! — powiedziała matka.
Guttorm patrzył na żonę, ale ona unikała jego spojrzenia. Po chwili, wodząc palcem po stole, dodała z wahaniem:
— Może i nie koniec, zresztą... ale to już do rzeczy nie należy.
— Cóż jeszcze? — spytała Synnöwe ojca, któremu ta historja wydawała się znaną.
— Jeszcze jest coś... ale matka powiada, że to do rzeczy nie należy...
— Cóż się z nim stało? — pytała Synnöwe.
— Hm... to właśnie... w tem sęk... — powiedział ojciec i spojrzał na matkę. Siedziała oparta o poręcz krzesła i patrzyła zadumana na oboje.
— Czy był bardzo nieszczęśliwy? — szepnęła Synnöwe cichutko.
— Trzeba kończyć, gdy nadszedł koniec! — zawyrokowała matka i wstała od stołu. Ojciec i Synnöwe poszli za jej przykładem.