Chapter Text
41
Oka nie udało się uratować. Lekarze mówili, że nic już nie dało się zrobić. Miecz świetlny zniszczył je doszczętnie, a trzy operacje umożliwiły jedynie umieszczenie w oczodole i połączenie z nerwami mechanicznego oka, które niemal nie różniło się od prawdziwego.
Niemal, bo światło inaczej się od niego odbijało i ilekroć Rey na nie patrzyła, dreszcz niepokoju przebiegał jej po plecach. Nadal nie mogła przyzwyczaić się do jego ciemnego koloru i mechanicznej źrenicy, jasnoczerwonych blizn dookoła. Chociaż minęły zaledwie dwa dni, ich rany zostały niemal całkowicie zaleczone, tym razem nie żałowano bacty na byle żołnierza.
Essemu zaproponowano stworzenie sztucznej małżowiny usznej, lecz mężczyzna odmówił, stwierdził, że woli nosić swoje blizny i grzechy, nie ukrywając co przeszedł oraz kim był. Rey pozostała szarpana czerwona szrama na nodze, znajdowała się tuż obok tej jaką zostawiła jej gwiazdka łowcy nagród. Ją również postanowiła traktować jak trofeum.
W prowizorycznej bazie na Isagold 3 panowała dziwna atmosfera, Rebelianci przemieszczali się tymi samymi korytarzami co zbuntowani ludzie Porządku, jedli w jednej stołówce i korzystali z tych samych toalet. Wrogość i napięcie były wyczuwalne w powietrzu i jedynie kwestią czasu był wybuch jakiejś bójki albo brutalniejszej konfrontacji. Obie grupy choć zawarły sojusz, czekały na możliwość jak najszybszego opuszczenia planety.
Reszta armii Najwyższego Porządku, która uznała zabicie generała Armitage'a Huxa za powód do kontynuowania wojny, na razie została rozgromiona, a jej niedobitki ukryły się. Wojna wciąż trwała chociaż miał nastać jej spokojniejszy okres.
Rey starała się nie zwracać uwagi na spojrzenia przedstawicieli obu stron, kiedy przemykała się do pokoju szpitalnego, który stał się w rzeczywistości celą Bena. Wprawdzie nikt nie zmuszał go siłą aby tam pozostał, ale też nikt nie proponował aby wyszedł, miał siedzieć spokojnie, dochodzić do siebie i czekać na proces. Ben nie miał jednak ochoty opuszczać pokoju i posłusznie pozostawał w środku.
Pierwszego dnia nie powiedział niemal nic, Lei zorganizowano skromny pogrzeb, w którym wyjątkowo pozwolono wziąć mu udział. Rey przez cały czas trzymała go za rękę, a Esse gdzieś na nimi mruczał jakieś modlitwy o duszę zmarłego do swoich bogów. Poe i Finn stali kawałek dalej i dziwnie patrzyli na splecione palce złomiarki i młodego Solo. Rey posłała im wrogie spojrzenie i ponownie skupiła się na Benie, którego mina nie ukazywała szalejących w nim emocji. Wiedziała, że coś w nim pękło nieodwracalnie i że minie jeszcze wiele czasu nim rany jego duszy się zrosną, a blizny staną się mniej widoczne.
Drugiego dnia dowiedzieli się, że Leia nie sporządziła testamentu, więc zgodnie z prawem wszystko co posiadała trafiło w ręce jej najbliższego krewnego - Bena. Oprócz domu na jakiejś zacisznej planetce, odziedziczył jeszcze statek kosmiczny, obligacje bankowe i rzeczy osobiste. Dostał jej walizkę, którą miała ze sobą na Lazarusie i w samotności przejrzał wszystkie rzeczy. Nie chciał powiedzieć Rey co tam było, a ona postanowiła nie naciskać, wciąż widziała ból w jego oczach. Czasami jego echo pojawiało się w jej skołatanym sercu, a płacz wykrzywiał twarz. Rozumiała jego ból, sama odczuwała coś podobnego, lecz nie na aż taką skalę.
Ironią było to, że Ben stał się posiadaczem niezłego dobytku, lecz nie mógł nic z nim zrobić. Obecnie był uwięziony, a po sądzie miał trafić do więzienia, tak przynajmniej wszyscy twierdzili.
Wieczorem Rey zwinęła się na skraju jego materaca, a kiedy jakiś strażnik wszedł aby ją przegonić, użyła Mocy i kazała mu spadać. Nie czuła już wyrzutów sumienia z powodu takich błahostek i żyło jej się dzięki temu wygodniej.
Ben obudził się chwilę później i zerknął na nią prawdziwym i mechanicznym okiem, blizny zmarszczyły się lekko, kiedy się smutno uśmiechnął. Jego wzrok jednak pozostawał pusty, zraniony i Rey wiedziała, że miał być taki jeszcze przez pewien czas. Wtuliła się w jego pierś, szukając ciepła i potwierdzenia jego obecności. Łapała się na tym, że czasami w jej głowie pojawiała się myśl co by się stało gdyby nie udało jej się uratować Bena, a wtedy jej serce waliło ze strachem o żebra i musiała się długo uspokajać.
- Nie powinnaś przebywać z więźniem - powiedział spokojnie Ben, a ton jego głosu zadziałał na nią uspokajająco. Poczuła jak pogładził jej włosy i była niemal pewna, że chłodne metalowe palce musnęły jej skórę. - Już i tak sobie nagrabiłaś. Nie chcę wpędzić cię w większe kłopoty.
- Nikt mi nie zabroni spędzać z tobą czasu jeśli będę tego chciała - wymamrotała w jego ciepłą szyję. Był przy niej, żywy. Tylko to się dla niej liczyło. Rebelia, jej odwracający się od niej przyjaciele, bardzo niepewna przyszłość - wszystko to straciło znaczenie, zeszło na odległy plan.
- Wiesz, kiedy będzie proces?
Zagryzła wargi, to właśnie o tym starała się nie myśleć przez ostanie dni, odsuwała świadomość tego co musiało nastąpić. Zasłużyła sobie na kilka chwil spokoju, choć wiedziała, że w ten sposób tylko się oszukuje i nie rozwiąże tak żadnego realnego problemu. Miło było jednak choć przez chwilę żyć złudzeniami.
- Jeszcze nie wiem. Poe nie chciał mi nic powiedzieć, uznał, że zostaniesz powiadomiony co najmniej dobę zanim zaciągną cię przez sąd wojskowy.
Wizja Bena wyznającego wszystkie swoje winy wywołała u niej skurcz żołądka i zimne dreszcze.
- Może nie mówią ci nic, bo boją się, że mi wszystko wygadasz - zauważył Ben, nawinął na palec kosmyk jej włosów. Pocałował ją w czoło i przez chwilę zachwycał się, że była tak blisko niego, że mogli być razem. Po tym wszystkim pragnął już tylko z nią być.
- Bzdura. Wcale tak nie myślą.
- A gdyby jednak to robili to mieliby słuszność? - zapytał. Rey odsunęła się i spojrzała mu w oczy, pogłaskała jego blizny.
- Całkowitą.
Ben przytulił ją i cicho zaszlochał, przy niej nie wstydził się łez i ukazania jak bardzo cierpiał. Rey rozumiała go i akceptowała po tym wszystkim co zrobił tamtego dnia na Supremacy, począwszy od poddania się, na przywołaniu ciemnej strony kończąc. Była jego opoką, celem, miłością. Gdyby nie ona rozsypałby się i nie dał rady poskładać z powrotem.
Cierpienie paliło go do głębi, a ona potrafiła uleczyć go samą swoją obecnością.
- Kocham cię - powiedział, a to wyznanie znaczyło coś więcej niż tamto wygłoszone na pokładzie statku Porządku.
- Ja ciebie też. - Rey starała łzy z jego policzków.
Odnalazł w ciemności jej palec, wsunął na niego mały i skromny pierścionek. Rey zacisnęła na nim dłoń i przysunęła się bliżej. Jej serce zaczęło walić jak szalone. Bo to mogło oznaczać wszystko.
- Będzie trudno - wyszeptał zdławionym głosem. - Jeśli mamy to przetrwać to będę potrzebował cię każdego kolejnego cholernego dnia. - Zdawał sobie sprawę ze swojej kruchości, zniszczeń jakie spustoszyły na zawsze jego duszę i ran, które już nigdy się nie zagoją. Mógł jedynie mieć nadzieję, że któregoś dnia będzie choć odrobinę lepiej. - Jesteś najlepszym co mnie w życiu spotkało. Gdybyś została ze mną...
Rey pocałowała go co było równoznaczne odpowiedzi, jego serce zabiło szybciej, a smutek oraz apatię zastąpiła radość i iskra nadziei. Wierzył, że jeszcze była dla nich przyszłość, musieli tylko przetrwać ostatnią burzę.
Jej usta smakowały żarem pustyni, solą łez i słodyczą miłości. Ben trzymał w ramionach cały swój świat, a Rey zamruczała cicho i pogłębiła pocałunek. Postanowiła, że już nigdy nie pozwoli mu wymknąć się jej przez palce, bez względu na okoliczności.
Nie potrzebowali już nikogo innego, od dawna byli ciałami niebieskimi, które bezustannie orbitowały wokół siebie, powoli się zbliżając. A teraz się spotkali.
- Będę przy tobie już zawsze.
Nastał trzeci dzień.
- Nie - zaczął Poe, kiedy Rey usiadła tuż obok niego na zewnątrz prowizorycznej bazy.
Wiał chłodny wiatr, ale nie przeszkadzało to ludziom Porządku i Rebeliantom kręcić się po lądowisku i naprawiać uszkodzone maszyny. Ciemne i jasne mundury mieszały się ze sobą, co jakiś czas dało się słyszeć śmiech albo bluźnierstwa. Poe patrzył na tę groteskową zbieraninę i miał mieszane uczucia.
- Mógłbyś chociaż wysłuchać co mam do powiedzenia - mruknęła Rey.
Poe odwrócił wzrok i skrzywił się nieznacznie, po tym wszystkim nie miał ochoty z nią rozmawiać, nie rozumiał jej postępowania i postawy. Miała jednak wolną wolę i musiał uszanować jej decyzje, jakiekolwiek by one nie były.
- Mówiłem, że nie wiem, kiedy rozpocznie się proces. Najpewniej, gdy ogarniemy ten cały bałagan.
Rey zerknęła na zbieraninę ludzi i pokiwała głową.
- Rozumiem, ale nie przyszłam wydobywać z ciebie informacji - powiedziała łagodnym tonem, nie chciała się kłócić.
- Tak? - prychnął nieco złośliwie Poe. - Jakoś nie jestem w stanie ci uwierzyć. - Mówiąc to zerknął na czarny, skromny pierścionek na jej palcu, który mógł być tylko ozdobą nie niosącą za sobą żadnego przesłania. Tylko, że jego zdaniem niósł. - Widzę, że wybrałaś stronę.
Rey skrzywiła się, słysząc oskarżenie w jego głosie.
- Nie możesz mnie obwiniać, że już nie wierzę w wasze ideały i cele. Że mam dość tej wojny i nie chcę już brać w niej udziału - fuknęła ze złością. Przed przyjściem do niego zaklinała się, że nie da się ponieść emocjom, jak widać z marnym skutkiem. - Obwiniasz i złościsz się na mnie tylko dlatego, że pokochałam człowieka, który był twoim wrogiem.
Poe odwrócił się gwałtownie i zmierzył ją wzrokiem. Już wcześniej przeczuwał, że między nią, a Benem Solo musiało być coś na rzeczy, ale dopiero teraz zyskał potwierdzenie tych słów. Zasmuciło go to, bo z wielu powodów czuł, że Rey odsuwa się od nich i staje zupełnie inną, obcą osobą.
- Nie mogę - przyznał jej niechętnie rację. - Ale nie musi mi się też to podobać.
Między nimi zapanowała niezręczna, pełna napięcia cisza i żadne z nich nie miało ochoty jej przerwać. Tyle niewypowiedzianych słów wisiało między nimi, tyle krzywych, bolesnych spojrzeń i myśli powoli zastępowało serdeczność i dobrą relację. Widocznie niektóre więzi nie są przeznaczone do wiecznego trwania.
- Co u Finna? - zapytała w końcu Rey.
Poe wyrysował czubkiem buta na ziemi łuk i zmarszczył brwi.
- Dobrze. Wstrząsnęła nim śmierć Lei, ale ogólnie nieźle się trzyma. - Potarł palcami skronie i w końcu spojrzał Rey prosto w oczy. - Nie przyszłaś rozmawiać tu ze mną o jego samopoczuciu - powiedział.
- Nie. Jak mówiłam mam do ciebie sprawę.
- Jakiej natury?
- Będzie proces...
Poe jęknął i uderzył pięścią w udo, złość wykrzywiła mu twarz. Obawiał się, że ta kwestia już na zawsze pogrzebie ich przyjaźń, więc zbywał Rey, mówiąc, że nie wie, kiedy odbędzie się osąd. Dowództwo rzeczywiście było zbyt zajęte, żeby zebrać się, przynajmniej na razie, na dłuższym spotkaniu i wszystko na spokojnie ustalić.
- Wysłuchaj mnie do końca. Wiem, że z tą sprawą trzeba rozprawić się jak najszybciej, nie jestem głupia. Chcecie stąd uciekać i odciąć się od zbuntowanej frakcji Porządku, ale wisi nad wami ważna kwestia tego co zrobić z ich byłym przywódcą i jego najbliższymi ludźmi, których pojmaliście. I których oni domagają się uwolnić, szczególnie Bena. Oboje wiemy, że prędzej czy później spór zamieni się w konflikt, a nie potrzebujecie kolejnych wrogów. Dlatego przyszłam do ciebie z propozycją.
Poe słuchał jej nawet zainteresowany, lecz udawał, że niewiele go to obchodziło. Obawiał się tego o co mogłaby go poprosić, i że w chwili próby nie byłby w stanie jej odmówić.
- Nie przekupisz mnie - powiedział z brakiem stanowczości w głosie.
Rey uśmiechnęła się krzywo, jakby ta uwaga bardzo ją rozśmieszyła.
- Nie mam takiego zamiaru. Przyszłam z propozycją, która jest korzystna dla obu stron i zajmie znacznie mniej czasu, o ile zechcesz przedstawić ją za mnie reszcie dowództwa.
- W takim razie mów.
- Jedyną opcją kary dla Bena jest więzienie albo przymusowe wygnanie. Nie ma dla niego możliwości amnestii - powiedziała, starając się zachować spokój. Serce boleśnie obijało jej się o żebra, kiedy myślała o tym co czekało jej ukochanego. Zacisnęła palce na pierścionku, który wbił jej się w skórę i pozwolił pozbierać myśli. - Jeśli zdecydujecie się na zamknięcie go w zakładzie karnym stworzycie nowego potwora, co mogę ci zagwarantować. Ben nie jest człowiekiem, który da sobie ponownie odebrać wolność, już raz to przeszedł. Jest potężny i jeśli się uwolni nie dacie rady go powstrzymać.
Poe zagryzł wargę, bardzo nie podobała mu się taka wizja. Nie chciał przyznawać jej racji, chociaż był przekonany o jej słuszności. Wizja bezsilności wobec kogoś takiego jak Ben Solo... Udało im się go pojmać tylko dlatego, że był zbyt oszołomiony stratą matki i poddał się niemal dobrowolnie.
- Chyba, że ty się z nim zmierzysz - zauważył nieśmiało. W oczach Rey zapłonął gniew. Jak on mógł nawet proponować jej coś takiego?
- Nie będę z nim walczyć - powiedziała ostro. - Nie mam zamiaru pozwolić aby doszło do momentu, kiedy ktokolwiek musiałby się z nim zmierzyć ponieważ najlepszym rozwiązaniem jest wygnanie go na Ahch-To.
Poe niemal prychnął, słysząc tę propozycję. Ahch-To - zapyziała planetka, na której istniała tylko woda, porosty, ryby i nuda. I to miało być odpowiednie miejsce dla człowieka, który był Kylo Renem?
- To ma być niby lepsze rozwiązanie?
Rey westchnęła, spodziewała się takiej reakcji.
- Uważam, że proste życie pozwoli mu zachować spokój i jakoś się zregenerować. Ja i Esse moglibyśmy mu towarzyszyć...
- Naprawdę myślisz, że ktokolwiek zgodzi się posłać razem z nim innego skazanego, i to jeszcze dobrego znajomego oraz jego narzeczoną? To ma być kara, nie jebana zabawa w dom
Rey lekko się zarumieniła, ale hardo spojrzała mu w oczy. Łatwo mu było mówić coś takiego bo nie znał Bena i Essego osobiście, nie wiedział jakimi byli ludźmi.
- A masz lepszy pomysł?
Poe milczał.
- No właśnie.
- Dobra - westchnął zrezygnowany. - Opowiedz o szczegółach.
Rey we wszystko go wtajemniczyła.
Ogniska płonęły na skraju polanki, rzucały ciepłe światło na stłoczonych wokół Rebeliantów. W powietrzu perlił się śmiech, ktoś śpiewał, ktoś głośno opowiadał sprośne żarty. Jakaś para skocznie podskakiwała, choć równie dobrze mogła tańczyć. Pachniało pieczonym mięsem, dymem i deszczem, chłód przedzierał się poprzez ciepło ognia.
Gdzieś w oddali Rey zauważyła Poego i Finna.
Nawet siedząc przy jednym z samotnych ognisk na samym skraju polany, czuła się w jakiś sposób poruszona atmosferą i radością tych ludzi. Jeszcze niedawno walczyli o życie, chowali zmarłych, a teraz śmiali się i tańczyli. Śmierć i życie, wieczne koło wszechświata. Wyciągnęła skostniałe ręce aby je ogrzać, patrzyła w ogień, szukając odpowiedzi na dręczące ją pytania. Nie uzyskała żadnej, za to na kilka chwil blask ją oślepił.
Ben skorzystał z jej rozkojarzenia i podkradł się od tyłu, złapał ją w pasie i pocałował w kark. Dziewczyna pisnęła i odruchowo zaatakowała go łokciem, ale zablokował jej cios i cicho się zaśmiał. Twarz wciąż bolała go od uśmiechania się, nie mógł przyzwyczaić się do swojego nowego wyglądu z tymi wszystkimi bliznami, mechaniczne oko znacznie lepiej radziło sobie niż to prawdziwe. Odbierało znacznie więcej szczegółów, ale też lepiej umiało dostosować przyswajalną ilość światła w konkretnym otoczeniu. Ben bardzo powoli zaczynał rozumieć jak działało, głowa go bolała, kiedy mózg próbował poskładać dwa zupełnie inne obrazy przesyłane przez gałki oczne w całość. Lekarze mówili, że z czasem się przyzwyczai i że wszystko się ustabilizuje, ale uprzykrzało mu to życie.
Podobnie było z brakiem czucia w metalowych palcach, ich widok, kiedy poruszały się napędzane jego myślami, był nieco przerażający. Miejsce, w którym połączono je z prawdziwym ciałem wciąż lekko bolało, ale tkanki powoli zaczynały akceptować sąsiedztwo mechanizmu.
- Wypuścili cię - zauważyła ze zdziwieniem Rey. Koc opadł z jej pleców, ale zaraz naciągnęła go z powrotem, gdy jej skórę pokryła gęsia skórka. Ben poczuł potrzebę dotknięcia jej, ale coś trzymało jego ręce nieruchomo.
Od śmierci matki nie był w stanie wykonać niektórych gestów, a inne wymagały większego wysiłku. Myślał o całowaniu Rey, ale z ociąganiem nakazywał to ciału, pragnął jej ust, nie mogąc przypomnieć sobie ich dotyku i smaku. Wciąż ją kochał, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, ale z trudem okazywał czułość. Miał nadzieję, że to minie, kiedy odbędzie żałobę i poukładać sobie wszystko w głowie. Kiedy odnajdzie spokój, jedzenie odzyska smak, powietrze ciepło, słowa znaczenie i przestanie ciągle wracać myślami do tamtego momentu.
Każda żałoba musi kiedyś się skończyć.
- Powiedzieli, że zapadła decyzja i że mogę spędzić ostatni dzień wolności, bawiąc się ze wszystkimi - prychnął. Wizja jego osoby pijącej z Rebeliantami była tak absurdalna, że aż śmieszna.
Rey zacisnęła wargi i spojrzała zakłopotana w ogień. Ben przysiadł obok i wyciągnął nogi. Dobrze było móc wreszcie poczuć wiatr na twarzy.
- Powiedzieli ci? - zapytała cicho.
- O tym, że to twój pomysł? Tak. Jestem ci naprawdę wdzięczny, ale nie rozumiem czemu nie przyszłaś z tym najpierw do mnie.
Czuł w sobie jakiś żal z tego powodu.
- Wydawało mi się, że tak będzie najlepiej - spojrzała na niego, a ognisty blask odbijał się w jej oczach.
- Wiem, lecz to moje życie i chciałbym zdecydować, gdzie je spędzę sam.
Podniósł ręce w pokojowym geście, widząc jej minę.
- Nie jestem za to na ciebie zły - powiedział czule. Naprawdę nie był w stanie się na nią złościć dłużej niż kilka sekund.
- Zawsze możesz lecieć beze mnie i Essego - mruknęła nieco obrażona, ale uśmiechnęła się lekko.
Splótł swoje palce z jej i przez chwilę przyglądał im się. Nie mógł uwierzyć, że w ciągu zaledwie roku przeszedł tak długą drogę, jak diametralnie się zmienił. Na dnie jego duszy wciąż pozostał dawny smutek, ale nie przytłaczał go już tak bardzo, nie był zasadniczą częścią jego istnienia.
Dopiero po chwili zauważył, że Rey skubała nerwowo nitkę wystającą z torby, którą schowała pod kocem. Zerkała na nią co jakiś czas z grymasem niepewności na twarzy.
- Co tam masz? - zapytał zaciekawiony.
Rey wyraźnie się zawahała, ale w końcu wyciągnęła stare księgi Jedi, które kiedyś ukradła Luke'owi. Ben od dawna ich nie widział, właściwie zapomniał o ich istnieniu. Były tak stare, że aż rozlatywały się w rękach, dlatego Rey trzymała je nad wyraz delikatnie.
- Udało mi się jedną przeczytać - wyznała.
- Nie wspominałaś mi o tym - powiedział z radosnym zaskoczeniem.
Rey wzruszyła ramionami.
- Nie było ku temu sposobności.
Ben uśmiechnął się lekko, był z niej naprawdę dumny. Dorosłym ludziom nauka czytania i pisania zajmowała znacznie większą część czasu, ale ona opanowała tę sztukę dość szybko. Wiedział, że czuła ulgę, mogąc dorównać otaczającym ją ludziom, miała o jeden powód mniej do wstydu. Również cieszył się, że to on jej podarował tę wiedzę, wiedział, że to trochę próżne zachowanie, ale czuł się spełniony jako nauczyciel.
- Przeczytałam ją - powtórzyła - ale to stek bzdur.
Ben mrugnął ze zdziwienia, a metalowe oko wydało z siebie klekot, kolejna rzecz, do której będzie się musiał przyzwyczaić.
- Nie rozumiem - mruknął zbity z tropu Ben.
Rey mocniej zacisnęła dłonie na książce, skóra obicia zatrzeszczała w proteście. Ben wyciągnął rękę aby zabrać jej pradawny tekst, ale Rey ułożył go sobie na kolanach i przykryła innymi.
- Była piekielnie nudna i nieprzydatna - wyjaśniła, gładząc zniszczone książki. - Zawierała same oczywistości i ogólniki, w kółko mówiono o tym samym tylko na różne sposoby. Czytało się to strasznie, ale przynajmniej mam teraz spojrzenie na tę sytuację z innej perspektywy.
- Jaką sytuację?
Rey uniosła dłoń i położyła na jego klatce piersiowej, serce mocno biło pod jej długimi palcami. Zerknęła na niego z blaskiem w oczach, czuła jak puls Bena przyśpieszył. Nie miała jednak sposobności się tym nacieszyć, musiała mu coś wytłumaczyć i coś zmienić. Na zawsze.
- Nie czuję w tobie konfliktu - zauważyła, w jego duszy był jedynie smutek, cisza i kilka kropel gorącej miłości.
- Już go nie ma - potwierdził. - Zniknął zaraz po tym jak przywołałem tamtą Moc. Nie rozumiem co to ma jednak wspólnego z książkami.
- Nie ma go, bo zapanowała równowaga, taka sama ilość światła i mroku, harmonia. Wiem bo czuję to samo w sobie. Teraz jesteśmy spokojni, pogodzeni ze sobą i światem, ale przypomnij sobie co się działo, kiedy zamiast tego jedna ze stron dominowała.
Naparła palcami mocniej i jej paznokieć wbił się w jego skórę, Ben w ogóle tego nie poczuł, a Rey nie miała świadomości, że go skaleczyła, tak bardzo skupili się na swoich wnętrzach.
- Chaos - wymamrotał.
- Właśnie. Kiedy się poznaliśmy ja miałam w sobie więcej światła, które rozgrzewało moją samotność, nierealne pragnienia, karzące mi wierzyć w coś co nie miało prawa bytu. Karmiło mnie złudną nadzieją, która ostatecznie tylko bardziej mnie zraniła. - Zagryzła wargę, przypominając sobie niezliczoną ilość razy, gdy nie mogła spać w nocy, myślała o swojej rodzinie, marzyła i próbowała zdobyć coś co było dla niej niemożliwe do osiągnięcia. - Nadmiar światła jest równie zły co i jego brak. Ty byłeś pochłonięty przez ciemność, która rozrywała twoją duszę na kawałki. Byłeś równie nieszczęśliwy co ja, choć w nieco inny sposób. - Głos zaczął jej drżeć z nadmiaru emocji, tak długo nad tym wszystkim myślała, aż w końcu dostrzegła istotę rzeczy. - Ale teraz, kiedy widzimy jak to powinno działać - równowaga - możemy zapomnieć o dawnych wierzeniach i stworzyć coś nowego.
Wzięła do ręki książkę i zanim zdążył ją powstrzymać cisnęła ją do ognia.
- Jedi i Sithowie się mylili - powiedziała, nie patrząc mu w oczy. - Wyginęli, a wraz z nimi ich destrukcyjne pomysły. Spuścizną Jedi jest porażka, z której my możemy wyciągnąć wnioski i stworzyć coś nowego. Błędy poprzednich pokoleń nie muszą być błędami następnych.
Ben drgnął zaskoczony, ale nie spróbował jej przeszkodzić, kiedy rzuciła kolejną książką. Jej słowa miały dla niego teraz sens, wcześniej nie był w stanie tego dostrzec, stał wśród chaosu i dopiero wyciszenie się i spojrzenie z neutralnego gruntu pozwoliło mu zrozumieć jej rację.
Daj przeszłości umrzeć. Zabij ją, jeśli musisz. Inaczej nie staniesz się tym, kim musisz być.
- Trzeba odrzucić przeszłość, nie zapominając o niej - wymamrotał, zdając sobie sprawę z tego jak bardzo się mylił.
Przeszłość była pogmatwana i bolesna, nie mógł odwrócić czasu i naprawić swoich błędów. Ale mógł wyciągnąć z nich nauczkę i nie popełniać ich w przyszłości. Postarać się aby nikt inny też ich nie popełnił.
Jakiś zalążek radości zaczął w nim kiełkować.
- Jesteśmy w stanie zabić przeszłość, ale nie legendę.
Ognisko pochłonęło książkę, słuchali w ciszy trzasku, który wydawała płonąc. Dym zmienił zapach, a podmuch nakierował go na ich twarze, był niczym żywy oddech.
- W świecie pełnym szarości widzieli tylko czerń i biel - powiedziała Rey głosem przepełnionym emocjami.
- Szarości - powtórzył w zamyśleniu.
Teraz to widział, bardzo wyraźnie i nie był stanie uwierzyć, że wcześniej mu to umykało. Wcześniej był ślepcem, oni wszyscy nimi byli skoro nie dostrzegali prawdy, która była tak blisko. Albo usilnie nie chcieli jej dostrzegać, goniąc za mirażem, wrażeniem, że postępują słusznie.
- Luke zaakceptował upadek Jedi, ale nie mógł pójść dalej - powiedziała drżącym głosem. - My możemy.
Wziął od niej jedną z ksiąg, skórzana okładka była miękka w dotyku. Mieli jeszcze trzy takie, wszystkie pełne słów, w które nie wierzyli i które ich zawiodły. Pełne zapomnianych legend, których już nikt nigdy nie opowie. Były znakiem przeszłości, starej ery. Ben poczuł pewien rodzaj smutku, ale i wdzięczności. Przodkowie popełnili błędy aby on nie musiał ich powtarzać. Mógł zajść dalej.
Utopili wszystkie księgi w ogniu.
Sam wdrapał się na pokład Sokoła Millenium i rzucił dużą torbę niedbale w kąt. Jego nadejściu towarzyszyły głośne kroki i pogwizdywanie. Widział miny pełne niechęci na twarzach Rebeliantów i aby jeszcze bardziej ich zdenerwować, zaczął zachowywać się zbyt spokojnie i beztrosko na obcym terenie, jak na ich gust. Błysk złości w oczach mijanych osób dał mu dużo satysfakcji.
- Nie dręcz ich - powiedziała Rey karcąco, ale po jej ustach błąkał się uśmiech, kiedy zamykała trap i uruchamiała maszynę. Sokół mruczał cicho, wzbijając się w powietrze.
Ben zerknął z fotela drugiego pilota i posłał koledze bladą imitację krzywego uśmiechu, dłonie zacisnął nerwowo na podłokietniku. Przez ostatnie dni strasznie zbladł i zamknął się w sobie, nawet emocje z trudem wpływały na jego twarz.
- To gdzie lecimy? - zapytał Sam. Zajął miejsce za Rey i patrzył na zbliżające się chmury, a potem na rosnące małe punkciki innych planet układu, w którym znajdowała się Isagold 3. - Rey nie chciała mi nic powiedzieć.
Gdzieś na obrzeżach iluminatora mignął zarys drugiej maszyny, która miała ich odeskortować. Rebelianci nie ufali już na tyle Rey, podobno jedynym z warunków zgodzenia się na jej pomysł było to, że ich trasa aż do celu miała być kontrolowana i obserwowana, tak jak wszystkie późniejsze, ewentualne wypady poza małą planetkę. Zdaniem Sama postąpili w ten sposób bardzo słusznie, on sam by sobie nie ufał w takiej sytuacji.
- No to? - zapytał, nie uzyskawszy odpowiedzi i zabębnił palcami o obudowę fotela. - Kazaliście mi się spakować i przygotować na nudną przygodę, więc jestem gotowy. To gdzie lecimy?
Rey odwróciła się w fotelu, Sokół Millenium opuścił atmosferę Isagold 3. Gwiazdy błyskały do nich zachęcająco, ciemność ciepło je otulała, pobliskie planety machały im na drogę. Rey uśmiechnęła się, Ben posłał mu krzepiące spojrzenie i Sam nagle uwierzył, że wszystko będzie dobrze, że cały ten koszmar w jaki zmieniło się jego życie wreszcie się skończy.
Odetchnął głęboko.
- Do domu.
KONIEC