Gdzieś w okolicy runęło drzewo na przewody i nagle
zostaliśmy bez prądu. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do ciemności. Na horyzoncie
jaśniała łuna od świateł Krakowa, wyraźniej niż zwykle widać było samoloty
zbliżające się do Balic ale w domu nic nie świeciło – ani drukarka, ani
kuchenne światełka ani nawet wyłączniki. Pierwsze co zrobiłam to uderzyłam się
w nogę o otwartą zmywarkę.
Zapaliłam latarkę w telefonie, poszukałam zapalarki i świec
i jak to w takich okolicznościach bywa myśli popłynęły daleko daleko wstecz.
Czyli jak to dawniej bywało.
Ludzie mniej się bali.
Moja siostra chodziła do sklepu z bańką po naftę. Była najstarsza z nas, ale miała może osiem
lat a może nawet nie tyle, bo ja tych specjalnych baniek na naftę zupełnie nie
pamiętam, natomiast lampy owszem. Wiem, gdzie wisiały, do dziś mogłabym wskazać
te miejsca w domu rodziców. Pamiętam też, że wymagały specjalnej uwagi,
należało przycinać knot, dolewać naftę i czyścić szkło, które było bardzo
cienkie i pękało częściej niż zwykłe szklanki.
Z naszego domu do sklepu prowadziła wąska ścieżka skrajem
lasu. Na ścieżce było pełno korzeni drzew i śliskie kamienie, potem szło się
nad głębokim wąwozem i tam prawie zawsze było błoto, potem trzeba było pokonać
przejście nad strumykiem i znów koło skarpy i lasu. Wszystko to w terenie
górzystym, na dół do sklepu no a ze sklepu do góry.
Dzieci miały mnóstwo obowiązków. Ja nie lubiłam roboty w
stajni i w polu, wolałam opiekować się młodszym rodzeństwem. Między mną a
młodszymi siostrami jest 6 i 8 lat różnicy.
Proszę mi tu nie pisać, że to była patologia. To było 50 lat
temu. Moje wspomnienia dla mnie samej często wydają się niewiarygodne, dzwonię
wtedy do sióstr i rzeczywiście konfrontacja wychodzi różnie bo różnie
widziałyśmy wtedy świat. Ja byłam środkowa, więc najwięcej obserwowałam ale dla
innych byłam raczej niewidzialna.
Wracam do ognia, którego nikt się nie bał. Owszem, domy się
paliły ale przeważnie od pioruna.
U mojego stryka stała przepiękna choinka przystrojona ozdobami z bibuły, anielskim włosem i uwaga – świeczkami przypiętymi do gałązek klamerkami z drucików. Dom był częściowo pod strzechą i jakoś nikt nie trząsł się nad nami że spalimy chałupę. Pamiętam swój zachwyt, kolędowanie i smak wafli robionych przez stryjankę. I wielkie grube koty śpiące na piecu. Stryku dlaczego ten kotek nazywa się Kretyn? Bo łapie krety!
Było ciemno, paliły się świece, nad Balicami wisiał samolot. Wiecie jak jest ze wspomnieniami. Otwierają się szufladki jedna po drugiej. Piszę aby czymś zająć myśli, bo tak to wiadomo, kłębek nerwów.
Ludzie, jaki ja
dostałam dziś piękny kubeczek dla Hanusi! Obydwie potrafimy się cieszyć i piszczeć z radości. Dziękujemy! Mam nadzieję, że kiedyś Hania będzie pamiętać, że miałyśmy ręcznie robione pięknie ozdobione kubki z Bolesławca i co sobie przy piciu kawki opowiadałyśmy.